czwartek, 26 czerwca 2014

Mamą być..: )

Poczęcie to moment uniesienia.
Serduszko bijące na USG jest sekundami szczęścia.
Poród to ogrom bólu zwieńczony chwilą radości.

Dzień z życia Mamy składa się z chwil. Momentów, które złożone w całość tworzą Nasze dzieło.

"Została Pani mamą. Ma Pani synka" - wygrałam z przeciwnościami losu. Ale co dalej? Jak ma dalej wyglądać Nasze wspólne życie? W tej jednej chwili mam milion myśli na sekundę.
Mój Moment jest. Moja Chwila już tu jest.

Wstaje rano, po kolejnej nie przespanej nocy. Budzi mnie mój Monent, usiłujący wsadzić smoczek do moich ust. Uśmiecha się i.. To jest ta chwila, która daje mi siłę, by wstać każdego poranka - jego uśmiech.
Moment ucieka, gdy usiłuję go ubrać. Jeszcze chwila i spadł by z łóżka ale.. Jestem tu i czuwam nad nim.
Pan Sekunda trzyma mnie dzielnie za nogę i przygląda się jak przygotowuję mu śniadanie. Na chwilę ucieka spojrzeć na śpiącego po pracy tatę ale łapię go, bo.. Muszę dbać o obu moich mężczyzn.
Po wyjściu z domu łapiemy słońce, które pojawia się tu tylko na chwilę, by ustąpić miejsca deszczowym chmurom ale.. Moment uwielbia deszcz. Łapie krople spadające z nieba. Udaje mu się je złapać w ostatniej chwili, zanim rozbiją się o jego błękitną kurteczkę i wylądują na soczyście zielonej trawie.
Kiedy Moment śpi mam chwilę.. Chwilę dla siebie - powiedzmy.. Sprzątam, piorę, prasuje, gotuje. Dla Nas.

Każdego dnia przystaje na chwilę. Spoglądam jak w tej jednej, jedynej chwili w życiu moje dziecko pierwszy raz podnosi głowę, aby na mnie spojrzeć, przekręca się, by się ze mną pobawić, siada, by spoglądać na mnie, raczkuje, aby podążać za mną, wstaje, by mnie naśladować, aż w końcu stawia pierwsze kroki, aby iść ze mną drogą życia. 

Moment bawi się ze mną, naśladuje a ja wciąż czekam, by w tej jednej chwili, usłyszeć słowo na które czekałam przez całe życie.. "MAMA". To jest najpiękniejszy dzień w moim życiu. Mimo, iż zostałam mamą 9 miesięcy temu to właśnie w tej chwili poczułam w pełni jak jego miłość do mnie, wypełnia me serce.

Łapie chwile, momenty, układając je w pamięci dzięki nim jestem mamą i dzięki nim każdy dzień jest tym wyjątkowym.

W życie najpiękniejsze są chwile..

Czekam na kolejne momenty i chwile, w których będą się one mogły powtórzyć.. 

piątek, 25 kwietnia 2014

Sprawy papierkowe - PPS, Child Benefit

Tydzień po Naszym przylocie kluczową dla Nas sprawą było, aby pozałatwiać wszelkie sprawy urzędowe.

Pierwszą rzeczą z jaką przyszło Nam się zmierzyć, było wyrobienie numeru PPS (Personal Public Service Number). Niestety nie jest to takie proste jak się wydaje i aby mi wyrobić PPS'a potrzebne Nam były aż 3 wizyty w urzędzie.

Przy pierwszej wizycie zostaliśmy po informowani, iż Mały nie może mieć numeru wyrobionego, ponieważ to ja pierwsza muszę go posiadać. Zostaliśmy wtedy umówieni na za tydzień, do innego okienka.
Po tygodniu stawiliśmy się w urzędzie ponownie. Jak to tutaj zwykle bywa akurat w Naszą umówioną godzinę była przerwa. Po podejściu do okienka i przywitaniu się z urzędnikiem w języku polskim zostaliśmy dosłownie (no i w przenośni) odesłani z kwitkiem do domu, który to musiał wypisać ktoś z rodziny, potwierdzając, iż u niego zamieszkuję. Do owego kwitka potrzebny Nam był również rachunek, osoby która moje zamieszkanie potwierdza. Skomplikowane ale to wszytko utwierdza mnie w przekonaniu, że tego PPS'a nie dostanie byle kto, tylko rzeczywisty mieszkaniec Irlandii - bez zbędnego nabijania liczb imigrantów. Kolejne Nasze urzędnicze spotkanie zostało przypisane za ponad tydzień.
Po przybyciu przedstawiliśmy z Tatkiem poświadczenie zamieszkania, rachunek osoby poświadczającej oraz mój dowód osobisty (opcjonalnie paszport). Wypełniliśmy formę, zostało mi zrobione zdjęcie i.. Kazali czekać. Kolejny tydzień jednakże.. Nie minął tydzień a w swoich dłoniach nie posiadając się ze szczęścia dzierżyłam list z numerem PPS a kilka dni później kartę z numerem i zdjęciem - zostałam mieszkanką Irlandii!

Wszystko by było super i w ogóle ekstra ale Kassi dalej pozostawał bez swojego PPS'a, który jest potrzebny tutaj niemal do każdej urzędowej sprawy.
Niby numer PPS jest tu przyznawany dziecku podczas przyznania zasiłku Child Benefit (o tym za chwilę), lecz potrzebowałam go znacznie szybciej, ponieważ Mały ma zaległe szczepienie, którego bez Medical Card (karta poświadczająca ubezpieczenie medyczne) nie będzie miał zrobionego. Koło się zamyka, bo do wyrobienia Medical Card potrzebny jest numer PPS.

Zasiłek Child Benefit na dziecko, może się starać każdy kto posiada potomka to prosta sprawa. Formę można dostać w niemal każdym urzędzie. Do wypełnionej formy załączamy jedynie wielojęzyczny odpis skrócony aktu urodzenia (akt urodzenia na druku unijnym), zaświadczenie z zakładu pracy i wysyłamy go pocztą. Zasiłek dostaje każdy, lecz na jego przyznanie trzeba trochę poczekać, jednakże mimo oczekiwania wyrównanie od dnia złożenia (wysłania dokumentów) dostaje się na konto wraz z pierwszym zasiłkiem.

Teraz o wielojęzycznym opisie skróconym aktu urodzenia. Warto się w niego zaopatrzyć przed wylotem - wtedy wszystko jest tutaj o wiele prostsze i załatwianie o wiele szybsze.
Będąc za granicą można się o niego postarać na dwa sposoby: wysłać do urzędu kogoś z najbliższej rodziny (mama, babcia, rodzeństwo), bądź wysłać wniosek o wydanie pocztą z adnotacją o odesłaniu aktów na adres Irlandzki. Piszę aktów, ponieważ warto postarać się o kilka a są one do spraw socjalnych wydawane za darmo.

Tyle do teraz udało Nam się załatwić a ciąg dalszy po krótkie przerwie..; )

czwartek, 24 kwietnia 2014

Przeprowadzka

Nie pisałam, trochę teraz zaniedbałam i zapewne zamilknę na pewien czas, ponieważ.. Już jutro się wprowadzamy!

W moim życiu przeprowadzka nie jest tą pierwszą tylko już chyba z trzydziestą - wszystko przez zawód mojego taty. Mieszkaliśmy to tu, to tam. Niemal w całej Polsce. Bardzo dużo podróżowaliśmy i szczerze, Nasze życie było ciągle "na kartonach". Ja też mądra, poszłam do szkoły i na kierunek, w którym nie ma w ogóle mowy o jakiejkolwiek stabilizacji życiowej. Szczerze? Ja się już do tego przyzwyczaiłam niemniej jednak.. 

Gdy zaszłam w ciąże, oczywiście pojawił się syndrom wicia gniazdka.. Marzyłam o domu, ostoi. Miejsca, do którego z przyjemnością zawsze będę wracać i żyć w nim swoim własnym rytmem. Chciałam też dać poczucie bezpieczeństwa synkowi, więc zamieszkaliśmy w rodzinnych stronach Tatka. 

Tam też urodził się Kassi.

Jak wiadomo - życie lubi płatać figle. 

Tatko po pewnym czasie, z dnia na dzień stracił pracę. Nowej znaleźć nie mógł i byliśmy zmuszeni do pierwszej rodzinnej przeprowadzki - pierwszej w życiu Brzdąca. 
Z racji tego, że nie jesteśmy zmotoryzowani, w ramach przeprowadzki do rodziny byliśmy zmuszeni zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy i tak na prawdę spakować się w jedną torbę, którą dzielnie taszczył Tatko. Odległość jaka dzieliła Nas od rodziny to setki kilometrów, które pokonaliśmy pociągiem. 

Pomieszkaliśmy troszkę czasu. Odezwał się kontakt o pracy Tatka. W ciągu kilku dni był on już w Irlandii. 
Dolecieć musiałam sama z Małym i ogromnym bagażem - Naszym życiem w jednej walizce. 

Teraz, gdy po raz kolejny się przenosimy mamy więcej niż jedną walizkę - nie jest to jakieś oszałamiające "więcej" ale zawsze. 
Do tego "więcej" teraz możemy dopisać własne wyposażenie mieszkania, które z czasem, z tygodnia na tydzień pewnie będzie coraz większe. 

Jeżeli chodzi o mieszkanie to sprzątałam je kilka dni, po kilka godzin dziennie. 
Na pierwszy rzut oka było nawet czyste, zadbane, jednakże, gdy już przyszło do sprzątania to nad niektórymi rzeczami, aż chciało mi się płakać. 
Lodówka była w tak opłakanym stanie, że szorowałam ją dobre 30 minut. Nie będę opisywać szczegółów ale jednym słowem - niemiły widok.

Z racji mojej manii i pedantyczności sprzątanie trwało dłużej niż się spodziewaliśmy a do tego wylałam kupę chemii, aby wszystko odkazić i przygotować na gryzienie, ssanie i lizanie mojego Brzdąca, wszystkiego co tylko w domu jest możliwe do dotknięcia i zjedzenia.

Jednego dnia wybrałam się nawet sprzątać z Małym, lecz mój plan legł w gruzach, bo Mały stał się ostatnio taką przylepą, że odgonić się nie mogę a jak tylko odejdę nawet trzy kroki to jest taki płacz, że aż mi wstyd przed mieszkańcami Naszego budynku..

Ap'ropo sąsiadów - mamy tak grube mury (budynek kiedyś był młynem), że wątpię, iż tak na prawdę sąsiedzi będą się na cokolwiek skarżyć, bo nic nie słychać. 
Wiem, że mamy sąsiadów w klatce (jest ona na dwa mieszkania) ale tylko dlatego wiem, że ktoś tam mieszka, bo słyszałam otwieranie drzwi i nic poza tym. Sąsiadów z góry też jedynie słyszałam przy otwartych drzwiach od balkonu a akurat mieli oni imprezę..; ) Na dole nikt nie mieszka, więc Nasze nocne łażenie też nikomu nie będzie przeszkadzać. 

Także nie pozostaje Nam nic już więcej, jak spakować to ostatnią, jedną walizkę i jutro wprowadzić się do Naszego nowego domu. 
Mam nadzieję, że następna przeprowadzka będzie już tylko do Naszego własnego M. ..

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Polska w Irlandii

Czasem wychodząc z domu, czy nawet w nim przebywając mam wrażenie, iż jestem w Polsce.

Ogólnodostępność polskich produktów jest oszałamiająca - w niemal każdym większym mieście a nawet miasteczku znajduje się polski sklep. U Nas jest jeden, lecz nieco bardziej oddalonym, większym mieście są aż trzy polskie sklepy i to na jednej ulicy! Do tego polskie produkty dostępne są w większych marketach, np. w Tesco oraz podczas lidlowskich tygodni "Rozsmakuj się w..".

Co takiego możemy dostać polskiego w Irlandii? Wszystko!

Począwszy od przypraw czy słodyczy, przez świeże wędliny, sery oraz warzywa, po chemię oraz artykuły dla dzieci dostępne w Polsce. 
Oczywiście jeżeli czegoś nie ma, w wielu sklepach właściciele idą na rękę i sprowadzają pożądany artykuł.
Tak więc w domu z łatwością możemy przyrządzić kapuśniak czy też ogórkową, doprawić mięso ulubionymi przyprawami a będąc w Irlandii na wakacjach podać swojemu dziecku to samo mleko co w Polsce.

Kocham jeść! - przyznaje się do tego otwarcie i moja szybka przemiana materii pozwala mi na smakowanie życia.

W Irlandii jedzenie jest zupełnie inne - życie smakuje inaczej.

Przyznam, iż brakuje mi intensywności smaku z Polski - tu jedzenie wydaje mi się mdłe, choć z drugiej strony nie cierpię przesadnej ilości octu czy soli w niemal każdym produkcie czy też już potrawie.
Także tutejszy słony majonez, naszemu majonezowi nierówny. 
W tym zakątku też dowiedziałam się, że masło może być słone a chleb smakuje i wygląda jak gąbka. Dowiedziałam się również, że nie tylko my mamy kaszankę (tutaj nazywa się to "black pudding"), ziemniaki można gotować na parze, jak i również podawać w postaci gofrów. Do tego najlepsze jabłka są z Polski, a napoje gazowane i słodzone często są tańsze niż woda.

Wracając do moich odczuć.. Irlandia wiosną wygląda zupełnie tak samo jak Polska, jedynie wszystko szybciej kwitnie, tak jak np. teraz kwitną kasztany i wiśnie. Wiosna wygląda tutaj nieziemsko i pięknie - aż chce się żyć. Dodatkowo ostatnimi czasy pogoda rozpieszcza, więc nie ma co narzekać.

Dlaczego jeszcze zdarza mi się zapomnieć, iż od mojego ojczystego kraju dzieli mnie ok. 2 tysiące kilometrów? 

Przedstawię Wam sytuację: Wychodzę z domu i dajmy na to idę do sklepu. Będąc w nim dosyć często spotykam polaków. Podchodzę do kasy i chce zapłacić - tak - za kasą siedzi polak.
Inna sytuacja: Idę na plac zabaw. Siadam na ławce i oczywiście zwracam się do Brzdąca po polsku, zaraz obok mnie siada inna polka i tak też sobie gadamy.

Swój do swego ciągnie, Polonia jest dosyć duża, choć i tak podobno tutaj w Naszej mieścinie polaków jest już dużo mniej niż w czasie "bumu" emigracyjnego. 

Polacy trzymają się razem, znają się - miłe to jest ale..

No właśnie ale.. Ma to swoje plusy i minusy.
Jakie minusy? Na przykład takie, że nie mam mobilizacji, aby ładnie i składnie nauczyć się płynnie mówić po angielsku. Po co, skoro i tak się wszędzie dogadam? 
Drugą kwestią jest to, iż wiadomo jak to w takiej mniejszej społeczności jest - plotki. Ten to, tamten tamto. Wszystko rozchodzi się w tempie błyskawicy ale pewne historie są wieczne i zamieniają się w legendy - każdy trochę od siebie doda, to przecież nikomu się nie stanie żadna szkoda.

Takie to trochę śmieszne jest, czasem przykre ale zarazem wspaniałe, że czasem ludzie, którzy nigdy wcześniej się nie znali na obczyźnie nawiązują ogromne przyjaźnie i tworzą silne więzi. 

Nasze tutejsze iście polskie Święta Wielkanocne spędziliśmy u sąsiadów rodziny, polaków. Niczym nie różniły się one od tych Waszych, w Polsce. 
Był i żurek z białą kiełbasą, bigos, sałatka jarzynowa, jajka z przepysznym, polskim majonezem, śledzie pod pierzynką i w oleju oraz prawdziwy chleb.
Do tego wyśmienite towarzystwo a dziś bardzo mokry Lany Poniedziałek.

Nie mniej jednak.. Tęsknię a..

Tak wygląda Nasza polska Irlandia: )

piątek, 18 kwietnia 2014

Irlandzka Wielkanoc

Magię Świąt Wielkanocnych w Irlandii można poczuć już od ponad miesiąca.. 

Wszystkie półki już od połowy marca uginają się od czekoladek w kształcie jajek, czekoladowych zajączków oraz cukrowych baranków. W tym wszystkim zajączkowe zestawy prezentowe, czyli duże jajo, pare małych jajuszek i jakiś gift, każdego znanego producenta słodyczy. 
Każdy ze sklepów powoli i systematycznie, z każdym kolejnym tygodniem, zasypuje Nas, odbiorców reklam i konsumentów, tonami świątecznych serwetek w jaja, żółtych świeczek, przesłodkich żółciutkich kurczaczków z wszelakiego tworzywa, począwszy od piórek na papierze kończąc. 
Tydzień przed świętami każdy interes zaopatruje się w masę kwiatów: tych w doniczkach i ciętych, bo przecież na stole nie może ich w święta zabraknąć. Na kilka dni przed królują jajka oraz mięsiwa: indyki, baranina i jagnięcina, czyli wszystko to co, ląduje na niedzielnym stole.

Promocje korcą, wystawy kuszą a pieniędzy w portfelu, wraz z każdym wyjściem do sklepu, coraz więcej ubywa, bo przecież każdy z Nas chce, aby jego stół w Święta wyglądał pięknie i perfekcyjnie a nastrój i ich magia unosiła się w naszym domostwie.

Celebracja Świąt wygląda tutaj zupełnie inaczej niż w Polsce.

Bardzo, bardzo ważnym i religijnym dniem jest w Irlandii Wielki Piątek.

W ten dzień niemal wszyscy Irlandczycy są w kościele. 

Z tej racji wiele interesów, sklepów i sklepików jest pozamykane. Wolne mają również w.. Pub'ach. 
Dlaczego? W Wielki Piątek w całej Irlandii jest pełna prohibicja - całkowity zakaz sprzedaży alkoholu. 
Jakie to moje było dzisiaj zdziwienie, gdy wchodzę rano do sklepu a tam półki z alkoholem pozakrywane czarnymi workami, bądź w innych sklepach pooddzielane parawanami i pozakrywane kartonami - w myśl "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal" szczególnie w ten wolny dla niektórych dzień.

Zresztą prohibicja w Irlandii jest czymś normalnym w dni wolne od pracy, niedzielę oraz święta jak i również dzień powszedni. W dni powszednie alkohol można zakupić od 10.30 zaś ich sprzedaż w sklepach kończy się o 22 a w pubach ok. 23-24 wraz z zamknięciem przybytku. Za to w niedzielę trunki możemy zakupić dopiero o 12.30, czyli po sobotniej imprezie bez odpowiedniego zapasu możesz śmiało uschnąć na kacu.

To tak nawiasem mówiąc.. Wracając do Wielkiego Piątku - nie sposób jest przeoczyć tego święta. W ogóle nie sposób jest tutaj przeoczyć święta, do których samym Irlandczykom jest śpieszno.

Za przykład wezmę tutaj sąsiadkę rodziny: była ona tak niecierpliwa zająca, że słodkie jajka dzieciom rozdała już 2 tygodnie temu. Można? No jasne, że można ale cóż to za przyjemność bez wyczekiwania tego wyjątkowego Wielkanocnego poranku, w którym to znajduje się prezenty w gniazdkach, koszyczkach, butach, trawie, w domu czy też na podwórku..?

Cóż.. Ja już czyham na po wielkanocne wyprzedaże jajek z czekolady i ozdób, które z pewnością przydadzą się w przyszłym roku..; )

środa, 16 kwietnia 2014

Radość życia

Mieszkam, żyje już miesiąc w Irlandii, więc z czystym sumieniem mogę napisać czym różni się życie tutaj, od tego w Polsce.

Irlandia to pogodny kraj - ludzi uśmiechniętych, szczęśliwych, życzliwych. Persony witają Cię na ulicy uśmiechem na twarzy, zagadują. Irlandczycy są bardzo pomocni, życzliwi. Każdy przeprasza, prosi, dziękuje. Ludzie są beztroscy w swoim bycie.
Kochają oni życie, czerpią z niego radość i biorą pełnymi garściami wszystko to, co im ono daje.
Irlandczycy uwielbiają łono natury, szanują przyrodę. Kochają również zwierzęta - wszędzie gdzie wzrok poniesie wypasają się owieczki, krówki a do tego konie, które gdyby mogły, byłyby tu hodowane w domach - tak Irlandczycy wielbią te zwierzęta! Pies jest najlepszym przyjacielem człowieka a kot ma gdzie chodzić własnymi ścieżkami. Nikt nikomu nie przeszkadza, ani nie wchodzi w paradę.
Ludzie tutaj żyją swoim własnym rytmem - szczególnie w Naszym miasteczku - nikt się nigdzie nie śpieszy, każdy ma masę czasu i zarazem mnóstwo rzeczy do zrobienia "na później". Mimo własnego rytmu lubują się w życiu innych czyli plotkach i ploteczkach.
Irlandczycy uwielbiają dbać o swoje ciało ale i również umysł. Może i są troszkę roztrzepani ale bardzo otwarci i życzliwi. Nie przywiązują za dużej uwagi do wyglądu.
Do tego tu jest tak pięknie, zielono. Gdzie się nie spojrzy rosną żonkile, tulipany, lawenda. Ogródki są zadbane, bogate w rodzajach kwiatów, krzewów i drzew.
W parkach i lasach jest czysto a wszystko w nich pozostaje do rozkładu czasowi.

Przyjemność sprawia mi wyjście na spacer, do sklepu czy chociażby przed dom, bo wszędzie widać uśmiechnięte twarze mieszkańców.

Moja marna egzystencja i pogoń za wykształceniem oraz liczenie każdego grosza, oglądanie produktów na półkach, na które nigdy w Polsce nie byłoby mnie nigdy stać, tutaj zamieniło się w radość życia, energię i masę sił witalnych.

Jednym słowem: Żyć nie umierać!

niedziela, 13 kwietnia 2014

Wspomnień czar

Dziś pozwolę się cofnąć w czasie.

2,5 roku temu, pewna dziewczyna lecząc rany po nieudanym związku wybrała się wraz z najlepszymi przyjaciółkami na miasto, na babski wieczór.
Po udanym wieczorze w pubie na karaoke, dziewczyny postanowiły wyruszyć dalej, lądując na wiejskiej dyskotece. Poznały one tam wielu kawalerów, lecz jeden.. Przypadł tej zranionej szczególnie do gustu.
Przystojny, wysoki blondyn o uroczych piwnych oczach i czarującym spojrzeniu.

Tak właśnie się z Tatkiem poznaliśmy i tak w sobie zakochaliśmy.

Zauroczeni, szczęśliwi zapomnieliśmy wtedy o bożym świecie. Byliśmy tylko my. Nic więcej nie miało dla Nas znaczenia, jednakże.. On musiał wracać. Do Irlandii, w której miał swoje życie, rodzinę, pracę..

Rozstanie bolało, łzy leciały strumieniami.

Utrzymywaliśmy ze sobą kontakt - pisaliśmy sms-y, rozmawialiśmy godzinami przez telefon i Skype.
Po miesiącu zdecydowaliśmy się na ponowne spotkanie a po 3 miesiącach Tatko przyleciał do mnie, do Polski zostając już na stałe. 

Oświadczył mi się na lotnisku.

Tak Nam się wspólnie żyło z wzlotami i upadkami, czasem było lepiej a czasem gorzej.

Żyliśmy tak razem pragnąc dziecka, Naszego potomka.

Mijały dni, tygodnie, miesiące, minął rok od pierwszego spotkania.
Test za testem a wyczekiwanych dwóch kresek na teście nie było i im później też tym faktem byliśmy coraz bardziej rozczarowani i zawiedzeni. 

Przyszły wątpilowości - a może nie jest Nam to dane byśmy zostali rodzicami?
Aby nie trwać dalej w tej niepewności wybrałam się do lekarza. 
Usłyszałam tylko, że nie wie, czemu Nam nie wychodzi ale też jesteśmy za młodzi na jakiekolwiek badania i leczenie.

Rozczarowana tymi słowami wróciłam do domu, płacząc nieustannie..

Wtedy powróciła ta czułość, delikatność, której już brakowało nacisku starań.

Przyszedł dla mnie koniec semestru w szkole, zbliżające się świąta.. Zatraciłam się więc w nauce i przygotowaniach. Zupełnie zapomniałam o braku miesiączki, stres - pomyślałam.

Nastał czas odpoczynku, pełen przygotowań do Wigilii.

Podczas obfitych przygotowań posiłków na tę magiczną kolację poleciała mi krew z nosa.. 
Kurczę.. Coś jest nie tak.. 
Poprosiłam, więc moją mamę, która jeszcze jechała na chwilę do miasta, o kupno testu ciążowego.

Udaliśmy się, więc z Tatkiem razem do toalety - zrobić test. Niepewni wyniku jaki ma się Naszym oczom ukazać, mocno zaciskaliśmy kciuki.
Po ukazaniu się tych wymarzonych dwóch czerwonych kresek Tatko stanął zamurowany a ja z radości zaczęłam skakać i płakać. Zapytałam się go, czemu tak stoi, czy się nie cieszy a on powiedział, że się cieszy ale właśnie teraz się takiej wieści nie spodziewał..

Naszego Bożonarodzeniowego Cudu, dla którego dedykuję ten blog.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Szał zakupów

Stało się.. Doczekałam się..

Mamy Nasze wymarzone mieszkanie!

Dziś mogę to napisać już oficjalnie, bo wpłaciliśmy już kaucję a za tydzień będziemy mogli się wprowadzać: )

W związku z tym przyszła też pora na zakupy, ponieważ w mieszkaniu są tylko meble i sprzęty AGD.

Tak więc, nie mając za dużego budżetu (mogłabym tu w sumie napisać, że nie mając go w ogóle) musiałam zastanowić się i przeliczyć gdzie tak na prawdę warto zrobić zakupy wyposażające chociaż kuchnię w zastawę stołową: płaskie talerze obiadowe, małe śniadaniowe talerzyki, miseczki do zup (tutaj głębokie talerze są 3 razy droższe niż miseczki), sztućce. Do tego jakieś kubki do kawy, szklanki do napojów, dzbanek do soku, miski. Poza tym garnki, patelnie oraz akcesoria do gotowania jak i pieczenia.
Napisałam, że w mieszkaniu są tylko meble, tak więc potrzebne Nam również są kołdry, poduszki, pościele, ręczniki.

To tak na początek, więc zaczynamy zakupowy szał!

Przyznaje się - szału nie było.. Zakupy jak najbardziej przemyślane, każdy cent po kilka razy obejrzany.

Zakupy rozłożyłam sobie w czasie. Z racji wypłat tygodniowych, co tydzień kupowałam coś innego, polując na wyprzedażach.

Kołdry zakupiłam za na prawdę okazyjną cenę w Lidlu, przy wyprzedaży sezonowej (pozimowej). Tak jak i środki czystości z Lidla, za dosłownie kilka centów z racji ostatnich sztuk. Akcesoria kuchenne kupiłam również w czasie "czyszczenia półek" ale już w Tesco za kilkanaście centów.
W sklepie Heatons zakupiłam po atrakcyjnej cenie patelnie, troszkę gadżetów do kuchni, szklanki (wyprodukowane w Polsce).
Na zakup zastawy stołowej wybrałam Ikeę. Dlaczego? Z wielu względów.
Mimo tego, iż znajduje się ona spory kawałek od Nas, w stolicy, to wyprawa jest bardzo opłacalna.
Do tego, gdy jedzie się przy okazji i jeszcze pełnym samochodem zakupy wychodzą groszowe.
Tak więc w Ikei zakupiłam zastawę (każde z naczyń za 1 euro), miski do sałatek (również 1 euro), kubki (za 45 centów), kieliszki do czerwonego wina (6szt./1,50e) do tego ręczniki kąpielowe i koc polarowy z przeceny za 1 euro!
Zakupy były bardzo owocne i byłam z nich bardzo zadowolona.

Teraz napiszę coś o zakupach dla Małego.

Obojętnie do jakiego sklepu nie wejdę zawsze wychodzę z jakąś zabawką. Powód? Zabawki kosztują "grosze".
Dajmy na to np. basen z piłeczkami - 20 euro, hula-kula -13 euro, grająca, śpiewający, migoczący światełkami bębenek - 8 euro, komórka vtech - 3 euro.
Aż powstrzymać się nie mogę, ze w względu na to, iż w Polsce nigdy nie mogłam sobie pozwolić w sumie na zakup jakiejkolwiek zabawki a szczególnie "markowej".
Małemu zakupiłam również siedzonko do karmienia, nowe, w sieci Argos.

Aaaaa.. Dla tych co lubią przeliczać sobie euro na złotówki.
Będąc tu na wakacjach robiłam tak ale.. Gdy się tu prze prowadziłam, musiałam się tego oduczyć.
Po tygodniu przeszło ale i tak uważam, że jest tu dużo taniej nawet przeliczając już na złotówki (to dla tych upartych).
Poza tym: w Polsce zarabiając miesięcznie 1500 zł na rękę nie jest się wstanie normalnie żyć, będąc całą rodziną na jednej pensji i wynajmując mieszkanie, bądź posiadając własny dom. Nie można pozwolić sobie na wiele rzeczy, trzeba wybierać, liczą się priorytety a tutaj.. Zarabiając 1500 euro miesięcznie żyjesz prawie jak pączek w maśle: stać Cię na wynajem mieszkania, przyzwoite życie, wyjście do kina czy knajpy raz w tygodniu i do tego jesteś w stanie odłożyć sobie niezłą sumkę na wakacje w jakiś ciepłych krajach, czy też pożądne wakacje nad Polskim morzem, bądź w górach. Do takowej wypłaty oczywiście w Irlandii można liczyć na niemały dodatek na dziecko, rodzinny czy też mieszkaniowy, który może odkładać się, na wymarzone wesele..; )

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Przyszła baba do lekarza..

..a lekarz dupa. 


Długo mnie nie było ale ze względu właśnie na chorobę.

Zaczęło się tuż po przylocie - tego się spodziewałam, ponieważ już raz przez to przechodziliśmy. 
Lotniska to taka wylęgarnia chorób, mutowania się ich.. Nie sposób jest się czymś nie zarazić.

Na początku był katar, potem kaszel. Taki bardzo duszący kaszel. 
Po kilku dniach od przylotu po raz pierwszy zawitaliśmy do gabinetu lekarskiego.

Rejestrowała Małego jego ciocia, która musiała się rano stawić w "przychodni" i go zapisać, okazując dowód ubezpieczenia.

Udaliśmy się więc do lekarza.

Podjechaliśmy samochodem pod jakiś dom, zaparkowaliśmy. 
Myślę sobie: "Kurczę ale przecież nie zdążymy do lekarza" ale gdy wysiadłam z samochodu i zobaczyłam maluteńką tabliczkę obok drzwi z napisem "Dr. xxx xxx" oniemiałam ze dziwienia.
Byliśmy na umówioną godzinę - punktualnie co do minuty i.. Zapomniałam, że Irlandczycy zawsze mają mnóstwo czasu. Tak więc na początku procedura (ponieważ nie posiadamy jeszcze Medical Card) z oświadczeniem, iż Mały pozostaje ubezpieczony w Polsce, pomimo okazania EKUZ. 
Potem czekaliśmy chyba z 20 minut pod gabinetem, mimo iż nikogo nie było w środku.
Po zaproszeniu do środka lekarz zapytał się co się dzieje, czy je i pije. Zbadał Małego: ucho, gardło, osłuchał, zmierzył temperaturę i..
Nie stwierdził nic. Powiedział, że nic mu nie dolega, jedynie jest przeziębiony. Wow.. Tyle to i ja wiedziałam.
Wyszliśmy z gabinetu jedynie z przykazaniem podawania paracetamolu w razie "w". 

Męczyliśmy się tak kolejny tydzień.. Ja oczywiście z swoją podręczną apteczką działałam - Cebion Multi, maść majerankowa, Depulol, wit. D, Stodal i Flegamina Baby, jednakże moje działania nie przynosiły pożądanego efektu..

Znów do lekarza.

Po zawitaniu do gabinetu ta sama rozmowa, te same czynności wykonane przez lekarza.
Gardło czyste, oskrzela i płuca też - więc skąd ten kaszel?
Lekarz oczywiście stwierdził przeziębienie, może infekcja - przepisał jakieś 3 tabletki i powiedział, że powinno po nich przejść.

Tak więc przez trzy dni podawałam Małemu rozcieńczoną tabletkę w wodzie każdego wieczora.. Czy pomogło? Może, jednakże..

Po trzech dniach poprawy Mały dostał gorączki.. I to nie Małej, bo troszkę ponad 40°!
Dostał ją na wieczór, więc podejrzewałam ząbki. Starałam się ją zbić ale na nic były moje starania - ibuprofen oraz paracetamol nie działał, niemal całą noc nie spałam, zmieniając letnie okłady na czoło i kark.. Nad ranem gorączka spadła do 37°. 
Myślę sobie: "Super. Najgorsze na nami", jednakże nie zdawałam sobie sprawy z tego co ma zaraz nadejść..

Dzień i noc po tamtej sytuacji znów była spokojna, taka jak zwykle.
Cały kolejny dzień również był super - Mały pogodny, wesoły i uśmiechnięty ale gdy tylko nadszedł wieczór. znów zaczęło się piekło - bardzo wysoka gorączka, której znów nie mogłam zbić.
Kolejna noc, której nie przespałam. Siedziałam i rozmyślałam, co to może być..

Gdy przyszedł poranek znów po gorączce ani śladu - dziecko szczęśliwe, jakby nic się w nocy nie wydarzyło.

Potem nastała noc, ta przeklęta noc.. Kolejna z wysoką gorączką, stękaniem i płakaniem.. Noszeniem i przytulaniem.. Uspokajaniem.. Brakiem snu..

Gdy w końcu gorączka spadła położyłam się spać. Było już prawie widno ale to w żaden sposób mi nie przeszkadzało.
Obudziłam się może po 2 godzinach, tzn. Mały mnie obudził stękaniem.
Podnoszę się i.. Zamarłam. Moje dziecko ukochane od góry do dołu w czerwonych kropkach.
Miał je dosłownie wszędzie ale najwięcej chyba na głowie.. Przestraszyłam się i z tego wszystkiego popłakałam.

Biegiem do lekarza.

W gabinecie jak zwykle: wywiad, obejrzenie i osłuchanie oraz zmierzenie temperatury. Po jej zmierzeniu lekarz nie powiedział nic. Zasiadł przed komputerem i szukał.. I szukał.. I szukał.. I nic nie znalazł!
Więc za telefon.. Dzwoni, gada.. Zdenerwował się.. Złapał jakąś książeczkę i szpera, po czym mówi, że on nie wie co to jest..
 Myślę sobie "ŻE CO?!" ale zachowuję kamienną twarz i pada pytanie "Jak to Pan nie wie?".. Niestety pytanie pozostało bez odpowiedzi. 

Lekarz widać, że na prawdę NIE WIE co dolega Małemu i mówi, że może Nas skierować do szpitala ale tam raczej Nam również nie pomogą. Zapisał antybiotyk i kazał mi zadecydować, czy go podać czy nie oraz ibuprofen (jest tutaj on na receptę).

Wyszłam z gabinetu rozczarowana, zawiedziona i wręcz zdezorientowana.. 

Na całe szczęście minęło.

Trzydniówka - tak nazywa się choroba, przez którą przechodził mój skrzat. 
Zna ją niemal każda mama w Polsce ale może być pomylona z wieloma chorobami, więc należy i tak udać się do lekarza "kontrolnie", aby sprawdzić, czy dzieciątku przypadkiem nic więcej nie dolega. 
Jest to choroba, którą trzeba wziąć na przeczekanie ale dobrze jest jak ktoś spojrzy na nią fachowym okiem.
My przeszliśmy ją tak jak wyżej napisałam: podając naprzemiennie ibuprofen i paracetamol co 4 godziny, robiąc letnie okłady na czoło, kark oraz letnie kąpiele w wannie.

I tak właśnie tu wygląda przygoda z lekarzami a mi nasuwa się tylko jedno pytanie: 

Ale jak......?

piątek, 28 marca 2014

Własne M

Przylatując do Irlandii byliśmy zmuszeni pomieszkiwać u rodziny.

Z jednej strony jest to fajna sprawa mieszkać z osobami, które pomagają w opiece nad dzieckiem, zajmują się nim pod moją nieobecność ale i w trakcie, gdy po prostu chcę zjeść czy też sobie odpocząć.

Jest jeszcze ta druga strona zwana intymnością.. Jest ona po części, bo mamy swój własny pokój ale.. Właśnie to zawsze jest tylko pokój, sypialnia.
Cały dzień przebywamy z resztą rodziny i niemal zawsze ktoś jest w domu, więc nie ma czasu na intymność..

Do dziś dnia siedzieliśmy i dumaliśmy, że można by było zacząć szukać czegoś swojego, lecz stan konta Nam na to nie pozwalał.. No właśnie - do dnia dzisiejszego, gdy stwierdziłam, że trzeba zacisnąć pasa!
Usiedliśmy i zaczęliśmy szukać w internecie. Nie powiem - pewne mieszkania, domy, apartamenty są piękne, lecz musimy liczyć się z Naszymi możliwościami finansowymi, więc okroiliśmy Nasze marzenia do minimum - ładna sypialnia, duża i jasna kuchnia oraz przytulny salon.

Szukając w internecie znaleźliśmy tylko 3 mieszkania w zasięgu Naszych możliwości, bliskości rodziny oraz pracy Tatka (niestety nie jesteśmy jeszcze zmotoryzowani). Po przejrzeniu ofert postanowiliśmy jeszcze wybrać się do biuro pośredniczącego najem i sprzedaż lokali mieszkalnych, w poszukiwaniu innych propozycji.

Traf chciał, że jedno z mieszkań, które wcześniej oglądaliśmy w internecie należy pod owe biuro. Pomyślałam sobie, że może to przeznaczenie?; )
Tu wszystko załatwiliśmy szybko, bo.. Umówiliśmy się na obejrzenie mieszkania za godzinę.

Po przybyciu na miejsce moim zachwytom nie było końca - apartamentowiec, tuż obok rzeki, z piękną zielenią obok..

Weszliśmy do środka, na klatkę schodową a na I piętro wjechaliśmy sobie windą. Następnie na piętrze wyszliśmy z budynku i przeszliśmy na drugą jego stronę, bo szklanym takim jakby mostku a tam korytarz i drzwi do Naszego upragnionego nowego życia.

Za drzwiami moim oczom ukazało się piękne, przytulne i ciepłe mieszkanie.
Przestronny przedpokój łączący część sypialnianą i dzienną.
W części sypialnianej dwa pokoje z łóżkami rozmiarów "king size". Ogromne szafy, w których już wyobrażałam sobie moja garderobę i wszystkie dodatki. Do tego w jednej z sypialni własna, osobista toaleta z prysznicem.. Będąc rodzicem jest to świetna sprawa, bo przecież nie o wszystkim nasze dzieci powinny wiedzieć i nie wszystko widzieć..; )
Wracając jednakże do przedpokoju.. Z niego jest również przejście do łazienki, do tej właściwej łazienki.. Z ogromną wanną, o której zawsze marzyłam na długie relaksujące kąpiele po ciężkim dniu z Kassim..; )
Przechodząc teraz do części dziennej - przytulny salon z wyjściem na balkon oraz jadalnia z aneksem kuchennym. Piękna, przestronna jasna kuchnia, w której już się widziałam piekącą pyszne ciasta i robiącą niedzielne obiady.. Do tego ten widok zza okna w jadalni i ten z balkonu - piękna rwąca rzeka, dzika woda tak porywcza jak ja.

Po kilku minutach rozmowy mieszkanie jest w zasięgu Naszych możliwości, na wyciągnięcie dłoni, lecz.. Nie byliśmy przygotowani finansowo na najem a poszukiwania mieszkania zaczęliśmy przecież w przypływie chwili i emocji. Musimy czekać i..

Zobaczymy co pod wpływem czasu z tego wyniknie i czy owy czas sprzyja spełnianiu marzeń..

środa, 26 marca 2014

Widziałam dziś Batmana

W Polsce a szczególnie wtedy, gdy Mały dopiero co się urodził zwracałam ogromną uwagę na jego ubiór - na to, aby był on dostosowany do obecnych warunków atmosferycznych.

Tak jak pisałam - w Irlandii nie da się "prze powiedzieć" pogody, tak więc i ciężko jest mi też dziecko ubrać.
Irlandzkie mamy stosują coś takiego jak "zimny chów" a wygląda to tak, że nawet noworodka przyzwyczajając do chłodu ubierają lekko, np. przy temperaturze jakiś 15 stopni w śpioch i lekką kurteczkę na wierzch. Bez czapeczek, rękawiczek czy szaliczków. Organizm dziecka ubieranego w ten sposób od małego przyzwyczaja się do tego ciągłego zimna i paskudnej pogody.

Największy szok jednak, odnośnie takiego chowu przeżyłam jeszcze zanim zamieszkałam w Irlandii a przyjechałam tu odwiedzić rodzinę. Ich sąsiedzi mają berbecia nieco starszego od mojego Kassiego. Wtedy miał on tak może z 5 miesięcy a przylecieliśmy w środku kalendarzowej zimy. Mimo tego, iż w Irlandii cały rok jest wiosna, to zima zawitała na Zieloną Wyspę i na dworze było bardzo chłodno. 
Wracaliśmy właśnie ze spaceru, gdzie ja Kassiego wyprawiłam w ciepłym kombinezonie nałożonym na ciuszki, czapie z futerkiem, ciepłej chuście pod szyję i jeszcze do tego śpiworze od wózka, a tu sąsiad otwiera samochód, wyciąga swojego synka całego roznegliżowanego: w samej bluzie, z gołą szyją, bez czapki i cieknącym katarem z nosa wyjmując przy tym jeszcze zakupy z auta.
Widząc to, mówię sąsiadowi rodziny, że jego małemu leci katar z nosa a on na to, że wie, bo Mały jest chory.. Nie wiedząc co mam odpowiedzieć, wydukałam tylko "OK" i zabrałam się z moim opatulonym synem do domu.

Ciężko mi było nauczyć się nie oglądać się za siebie - tutaj normalne jest, że dzieci chodzą bez czapek, na wpół rozebrane, w krótkich rękawkach, gdzie ja idę w zimowej kurtce, czapce i opatulona szalikiem tak, że prawie mnie nie widać. Do tego na ulicach dzieci przebrane za postaci z bajek czy też poranne zakupy Irlandczyków w pidżamach to coś zupełnie normalnego.

Moje pierwsze dni nie były łatwe - by przyzwyczaić się do takiego chłodu - ja taki zmarźluch najlepiej całe dnie przesiedziałabym tutaj pod kocem z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni, lecz przecież nie o to chodzi i nie po to tu przyleciałam..

poniedziałek, 24 marca 2014

Taki mamy klimat..

Irlandia przywitała mnie normalną jak na ten kraj pogodą, na którą jednakże nie byłam przygotowana - paskudny wiatr, mżawka i ślizgawica.

Po wyjściu z samolotu dostałam wiatrem w twarz, potem deszczem po głowie a udając się samochodem do domu modliłam się o swoje życie.

Tak tu już jest, że pogoda jest paskudna i po prostu trzeba się do niej przyzwyczaić. Raz słońce, raz deszcz a nawet grad a do tego wietrzysko - czasem nawet wszystko na raz - pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. 

Przed każdym wyjściem patrzę za okno, otwieram drzwi, by sprawdzić jaka jest temperatura ale i tak na nic się to nie zdaje. Wychodzę na spacer, ubieram Małego w losowo wybraną kurtkę, bo za oknem pięknie, słonecznie ale muszę liczyć się z tym, że jak już będę wracać będzie padało i.. Niemal zawsze tak jest! Wracam cała od góry do dołu mokra, bo - ups! - złapał mnie "niespodziewanie" deszcz.. 

Akurat dziś, gdy musiałam koniecznie jechać do innego, oddalonego o kilkanaście kilometow miasta, pozałatwiać kilka urzedowych spraw bardzo mocno lało.
Gdy już dostrłam na miejsce zaczęło tak wiać, że myślałam, iż zaraz stracę głowę.
W drodze powrotnej znów lało a po kawie wyszło piękne słońce a przed zachodem słońca znów zrobiło się szaro i buro.. Pięknie, nie?

Jeżeli chodzi o kawę, to teraz będąc u kogoś w gościach na pewno jej nie odmówię..
Przez owe deszcze na Wyspie jest paskudnie wilgotno - powietrze jest ciężkie, duszne a do tego to niekorzystne dla mnie ciśnienie i tu właśnie ratunkiem jest dla mnie kawa.. Nauczyłam się pić kawę, bo czułam się bardzo źle - głowa bolała niemiłosiernie!

Kiedyś zastanawiałam się dlaczego Irlandia nazywana jest Zieloną Wyspą.. Teraz już wiem! W Irlandii cały rok jest zielono - całoroczna wiosna i wieczna alergia!; )

niedziela, 23 marca 2014

Rozszerzanie diety "po irlandzku"

Synek w dniu przylotu miał skończone 7 miesięcy.

Byłam już gdzieś w połowie wprowadzania nowych składników do jego diety a tu.. Szok.


Po przylocie wybrałam się do sklepu w celu zakupu słoiczków - po przylocie byłam już tak zmęczona, że niestety byłam w stanie tylko iść do sklepu i ułatwić sobie w tym dniu choć trochę życie i podać Małemu gotowe danie.


Po wejściu do sklepu (znanej sieci hipermarketów) udałam się od razu w kierunku działu z artykułami dziecięcymi. Znalazłam poszukiwane obiadki, które są w dostępne w słoiczkach oraz aluminiowych puszeczkach! Na pierwszy ogień poszły słoiczki 4-6 miesięcy a tam w składnie: cebula, bazylia, fasola, wołowina czy też wieprzowina.. No nie.. Myślałam, że to jakieś jaja! 


Złapałam słoiczki innego znanego producenta w tym samym przedziale wiekowym: pomidor, papryka, cukinia.. Dania jak dla dorosłych tylko wszystko zmielone: spaghetti, coś a'la fasolka po bretońsku, niby roladki wołowe w sosie własnym, ratatuj.. 


Rozglądam się po półkach, poszukując pojedynczych warzyw w słoiczkach - nic! 
Jako "samodzielne danie" jest jedynie marchewka z słodkim ziemniakiem.. Rozglądam się więc dalej, szukając jakiegoś "zastępstwa" obiadku - są kaszki - biorę w dłoń pudełko z oznaczeniem 4m+ a to owsianka z owocami leśnymi.. 

Końcem końców wybrałam słoiczek dwuskładnikowy a po tygodniu zaczęłam gotować sama.

Zastanawiam się tak teraz - czy to My w Polsce jesteśmy tacy "zacowafani" w rozszerzaniu diety, czy to po prostu Irlandczycy nie przejmują się tym co podają dzieciom?

sobota, 22 marca 2014

Nowe życie


Mam prawie 21 lat i zaczynam nowe życie.. Nowe lepsze życie.

13 marca 2014 roku o 10.20 w momencie, gdy samolot z Poznania do Dublina poderwał się w powietrze po moich policzkach popłynęły łzy - rzewne łzy pożegnania, smutku i przykrości, że muszę rozstać się z najbliższymi i ukochanym krajem, aby żyło Nam się lepiej.

Gdy ponad tydzień temu postawiłam stopę na lotnisku w Irlandii wiedziałam, że przede mną otwiera się świat, po który wystarczy wyciągnąć rękę, lecz za plecami zostawiam moją ojczyznę, rodzinę, przyjaciół, znajomych - życie zaczynam zupełnie od nowa. Muszę nauczyć się nowego języka, przyzwyczaić się do innej kultury i stylu życia, oswoić z innym jedzeniem i wstrętnym klimatem.. 


Już w momencie, gdy zdecydowałam się na emigrację wiedziałam, że nie będzie łatwo - ciężko, ospale, powoli - ale powiedziałam sobie w głębi duszy, że podołam.


Leciałam razem z ukochanym 7-miesięcznym synem, by stworzyć w Irlandii w końcu pełną szczęśliwą rodzinę razem z Tatkiem.


Jestem zadowolona z podjętej decyzji - już widzę różnicę w życiu ale o tym w kolejnych postach..; )